Najgorsze dopiero nadejdzie!
Graviora manent. Graviora manent. Graviora
manent… Zdanie to brzmi jak przepowiednia i to zła przepowiednia. A jak
wiadomo, to co niebezpieczne, tajemnicze, prorocze wzbudza w nas niepokój,
niechęć, strach. A mimo to najgorsze,
które miało nadejść okazało się
jednym z najlepszych wyborów podczas Targów Książki w Krakowie. Przy stoisku
wydawnictwa Czwarta Strona spotkałam nie tylko Remigiusza Mroza (do którego
kolejki były kilometrowe i mimo ogromnej
sympatii i chęci, nie było mi dane zdobyć autograf), ale także dziennikarza Roberta Małeckiego, którego
debiutującą powieść znałam tylko z listy nowości na stronach, często
odwiedzanych przeze mnie, księgarni. Nieśmiało podeszłam, przywitałam się i
poprosiłam o podpis świeżo zakupionej książki, zupełnie nie zdając sobie sprawy
na co trafiłam. Robert (bo tak poprosił, by się do niego zwracać) okazał się
bardzo sympatycznym człowiekiem. Dlatego też z chęcią, przy najbliższej wolnej chwili
zabrałam się za czytanie Najgorszego.
To, że potrafię przeczytać książkę w dość szybkim
tempie to żadna nowość. Studia polonistyczne nauczyły mnie „pochłaniania”
przynajmniej 3-4 książek w tygodniu. Ale wtedy czytałam, bo musiałam. Lista
lektur do danego egzaminu wiała grozą i wydawać by się mogło, że się nigdy nie
kończyła. Czytało się ilościowo, nie jakościowo. Czytało się, bo trzeba było
wiedzieć, przygotować się na zajęcia, a następnie na egzamin. Oczywiście nie ze
wszystkimi lekturami i epokami tak było, ale jak przypomnę sobie Słowackiego,
Norwida i Mickiewicza to od razu jakoś tak mi słabo…
Przez cały okres nauki powtarzałam sobie
jedną myśl: po studiach będę czytała tylko to, co chcę! I skrzętnie się tego
trzymam. Wracam oczywiście do książek studenckich, by odświeżyć swoją pamięć, z
większą dojrzałością spojrzeć na interesujące mnie teksty kultury, bądź by
lepiej przygotować się na korepetycje. Teraz gdy nie ma presji czasu, tego
„must have”, jest mogę i chcę, odczuwam mały błogostan :)
Wracając jednak do meritum niniejszego
tekstu, książkę Roberta Małeckiego przeczytałam w kilka godzin. Dlaczego?
Rewelacyjna narracja, konstrukcja postaci
głównego bohatera – Marka Benera bardzo ciekawa, język powieści dostosowany do
formy wypowiedzi, idealnie odzwierciadlający opisywaną rzeczywistość.
Nie ma sztucznych przerysowań, sinusoidy
fragmentów lepszych i gorszych. Wszystko ze sobą współgra na poziomie
dziennikarskiego majstersztyku, bowiem narratorem a zarazem głównym bohaterem
jest dziennikarz z kilkunastoletnim doświadczeniem. Zbliżający się do 40stki Marek
Bener pracuje w toruńskiej redakcji „Gazety Miejskiej”. Poznajemy go w momencie
powrotu z podroży do Berlina. Nie był to jednak służbowy wyjazd, a kolejny
związany z poszukiwaniem zaginionej przed czterech laty ukochanej, ciężarnej
żony Agaty. Ponowny zakończony niepowodzeniem, ponowny odbierający nadzieję i
siły, by dalej walczyć.
Kiedy tracisz kogoś bliskiego i
grzebiesz go na cmentarzu, możesz mieć żal do całego świata, ale przynajmniej
świat nie zamierza cię oszukiwać, nie żyjesz w niepewności. Śmierć bezlitośnie
odziera ze złudzeń. Mój dramat polegał na tym, że ten młot trafiał mnie
codziennie, odbierając resztki sił. Bo kiedy ktoś bliski znika bez wieści,
nieustannie katujesz się setkami tych samych pytań (…).
Sprawa zaginięcia żony nie jest głównym
wątkiem. Jest jedynie wzmianką, która ciągle „siedzi z tyłu głowy” bohatera, we
wszystkich bieżących czynnościach Marek wraca wspomnieniami do chwil z Agatą.
Przeszłość, chcąc nie chcąc, dosięga
dziennikarza, wyjaśniając minione zdarzenia krok po kroku. Marek dokładnie
analizuje wydarzenia, wgłębiając się w ich znaczenie jeszcze bardziej niż
dotychczas, dochodzi do prawdy, która oddziera go z ostatnich złudzeń…
Dostaje ostatnie polecenie służbowe. Ma
napisać artykuł na temat pożaru domu znajdującego się poza miastem, w
Przysieku. Na miejscu okazuje się, że zginął tam jego dawny przyjaciel – Wojtek
Holtz, z którym od ponad 10 lat nie utrzymywał żadnego kontaktu. Nosił bowiem w
sercu urazę związaną z zachowaniem przyjaciela wobec jego siostry. Na domiar złego
pojawia się w jego życiu była narzeczona – Weronika, prosząc o pomoc w
rozwikłaniu sprawy śmierci męża. Wkrótce sama znika. Nad życiem twardego,
bezkompromisowego bohatera kłębią się kolejne czarne chmury, które niczym
dręczące myśli, tak ciężko od siebie odgonić. Ponadto wszystko to rozgrywa się
na tle politycznego półświatka, gdzie nie ma sprawiedliwości, liczy się tylko zysk,
kariera, wielkie pieniądze. Dziennikarz zostaje wciągnięty w tajemniczą
toruńską rozgrywkę, przed którą nie ma ucieczki…
Czy Marek podda się politycznej grze?
Czy uda mu się rozwiązać sprawę śmierci byłego przyjaciela? Czy wyjaśni pewne
zdarzenia z przeszłości, które wpływały na jego dotychczasowe życie? Czy
poprawią mu się stosunki z siostrą Pauliną? Czy znajdzie odpowiedź na ciągle
nurtujące go pytania związane z zaginięciem ukochany żony?
Odpowiedzi znajdziemy w książce, ale
czy na wszystkie pytania? Otwarta kompozycja powieści świadczy o tym, że to nie
koniec zmagań Marka Benera z demonami przeszłości…
Graviora manent. Graviora manent.
Graviora manent… Czy to samospełniająca się przepowiednia? Na pewno ukazująca
mroczną stronę Torunia, klimat tego niezwykłego miasta i panującej w nim sieci
politycznych powiązań.
A może zapowiadane Najgorsze nie będzie takie najgorsze?
M.
Komentarze
Prześlij komentarz